W tym samym czasie komendant Wincenty Wierzejewski na czele kompanii skautów opanował Fort Grollman, w którym to kilka dni później, 1 stycznia dołączyłem do I oddziału powstańczego Jana Tomaszewskiego. I stąd chodziliśmy na służbę patrolową po mieście i na dworzec. Któregoś dnia, to był początek stycznia, nocą ruszyliśmy na niemieckie koszary saperów na Wildzie. Było je widać jak na dłoni, bo mieściły się w gospodarstwie otoczonym przez pola – dziś mieszczą się tu Zakłady Cegielskiego.
By wprowadzić nas w błąd, wszystkie okna mocno oświetlono, że niby w koszarach dużo wojska. Akurat! Koszary zdobyliśmy bez walki nad ranem. Do niewoli wzięliśmy oficerów – w kalesonach! – i szczupłą załogę żołnierzy, poza tem zdobyliśmy skład broni i amunicji. A w stajniach znaleźliśmy rowery i zdechłe konie!
Ruszyłem tedy z Wildy z meldunkiem do sztabu głównego w hotelu Royal na św. Marcinie pod numer 38. Hotel ów należy do Leokadii i Jana Świtalskich, prawdziwych polskich patrjotów, którzy na potrzeby powstania przekazali 22 pokoje na 2 i 3 piętrze. To doskonałe miejsce na dyskretną pracę sztabu, bo w hotelu jak to w hotelu kręci się wielu ludzi i nikogo nie dziwi, że ktoś ciągle wchodzi i wychodzi.
Początkowo więc chodziliśmy tam potajemnie, w cywilnych ubraniach, żeby Niemców w pole wyprowadzić. Drzwi z klatki schodowej do pomieszczeń na obu piętrach otwierali po podaniu odpowiedniego hasła dyżurni skauci. Nocami często wyręczała ich Helena Szedzińska, córka właścicieli, za co niech jej Bóg wynagrodzi długim i dobrym życiem. Tam też dowiedziałem się, że 6 Pułk Grenadierów opuścił Poznań. Jaka szkoda, że mnie przy tym nie było!