Łopocą polskie flagi. Łuna od pochodni bije na pół miasta. Gęsty dym z parowozowego komina zwiastuje dobrą nowinę. Oto Mistrz przybywa, pociąg wtacza się na stacyje. Godzina późna – 21.10, niby ciemno, wieczór przecie późny, a jasno jak w dzień. Ja twardy chłop, a mnie w gardle ściska, łza w oku się szkli. Czuć, że historyja się dzieje. Obok inne peowiaki stoją, jako żywo też ledwo panują nad głosem. Kto ma Niepodległą w sercu, ten… ech, co tu dużo gadać, za broń chciałoby się chwycić.
Gwizd, sapnięcie, zgrzyt. Jest! Konduktor drzwi otwiera. W blasku pochodni po stopniach z wagonu wysiada mężczyzna słusznej postury o szlachetnych rysach z bujną grzywą srebrnych włosów. Za nim małżonka jakby speszona tem hucznym przyjęciem.
Ludzie wiwatują: – Niech żyje! Niech żyje!
Wtem jakby lew ryknął, a to obok mnie jegomość godnej wielkości „Jeszcze Polska nie zginęła…” śpiewać począł. Setki gardeł mu wtórują. Niesie się nad naszemi głowami i serca budzi do walki.